Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

płakać; Moroz cmoka, jak stary satyr... Zawraca w głowie starcom i kalekom, ale i człowiek młodszy mógłby... To musi być dobre, przyjazne stworzenie. — —
Przenosił się myślą do Kurenicz i błyskawiczny portrecik Reni utrwalał mu się w pamięci harmonijnie, bez żadnego zgrzytu w melodyi, bez wady w formie, prosty, jak greckie arcydzieła, i miły, jak piosenka z dobrych czasów.
Gdyby nie serce związane, ściśnięte, wyssane przez inną kobietę!
Nawiedziła go jednak pewnego dnia chętka doświadczenia, jak to panny wchodziły do jego pokojów, jakie tam mogły mieć wrażenia dodatnie, czy ujemne. Poszedł sam tą samą drogą z salonu, aby odtworzyć w wyobraźni scenę.
Pokoje były w porządku, dobrze zalecały wytworne przyzwyczajenia lokatora. — Cóż tu jest zresztą osobliwego? — rozglądał się Edward po ścianach i meblach, których fizyognomii już nie czuł, z powodu, że ciągle na nią patrzył.
Nagle nie podobało mu się biurko, stojące na nieuchronnym widoku przy przejściu z salonu do sypialni. Książki, papiery, listy — — nie przypuszczał, aby panny szperały w nich, zwłaszcza, że były tu we dwie. Ale nie mogły nie widzieć fotografii Teo. — — Nie było to nieszczęściem, pomyślały, że jakaś krewna. Musiały jednak obejrzeć, bo Teo pociąga oczy do siebie i wyrazem twarzy i strojem. Dwa portrety oprawne były wystawowe, nieposzlakowanej ozdoby i godności. — — Ależ gdzież ta trzecia fotografia nieoprawna, której zwykle miejsce na biurku Edward pamiętał? — — Ta właśnie była dekoltowana trochę poufniej, zbyt śmiało, jak na pobożne tutejsze obyczaje. — — —