Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Szczerze mówisz?..
— Jak przed sobą samym, Justynie. Ta kobieta weszła mi w krew, w mózg... pragnę jej, a czasem nienawidzę jak nieszczęścia. I nie szanuje jej ani trochę. Powiedz o niej, że jest ostatnią łajdaczką, to co przyznam. Bronię jej z nałogu, bo tak pragnę, aby była inna...
— To już nieźle — uspokoił się Sas — będzie dobrze. Tylko ten przyjazd potrzebny, jak Piłat w Credo.
— Konsekwencya, mój drogi! Cóż miałem odpowiedzieć na propozycyę, którą ona poczytuje za poświęcenie i dobrodziejstwo dla mnie? Zaprosiłem...
— Czasem lepiej być chamem, niż niewolnikiem swego dobrego wychowania — mruknął Justyn.
— Sam byś tak zrobił, Justynie.
— Pewnie... ciało jest mdłe.
I Sas zaczął opowiadać swe wspomnienie z przed ćwierci wieku, gdy go opętała pewna dama “uczciwa”, a najprzewrotniejsza ze wszystkich, jakie znał. Dotąd jej nie darował tych szamotań moralnych, tego zaprzątnięcia częci życia niczem, oprócz udręki, niedosytu i upokorzeń. I taki wysnuł wniosek:
— Wszystkie te bestyjki, które się znało, można ocenić dopiero z oddalenia. Po jednych pozostaje smak miodu, po drugich żółć w gębie. Pokiś młody, nie zgadniesz zgóry, co ci przyniesie taki lub inny kwiatek — lecisz do miodu. Ale po licznych doświadczeniach nauczysz się. Jedna bieda, że wtedy już za późno na smakowanie.
Kotowicz rozpogodził znowu myśli pod wpływem humoru przyjaciela.