Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
IX.

— Pojedziemy dziś konno, Marcelko, ale daleko! To ci nawet posłuży na schudnięcie.
— Duszno jakoś od rana... deszcz będzie, Reniu.
— Gdzie tam! nie będzie. — a na wypadek może przytroczyć nasze gumowe płaszcze za siodłem.
— A gdzieżbyśmy pojechały?
— Wiesz co, Marcelko? pojedziemy do Turowicz; nigdy tam nie byłam.
— Ani ja. Ale jakże to będzie wyglądało? czy chciałabyś zajeżdżać do dworu?
— Będzie tak wyglądało; dwie śliczne panny... czy my nie śliczne, Marcelko? — zabłąkały się. — Zapytają o drogę — aż tu przypadkiem dwór! — Wychodzi pan Kotowicz, naturalnie, zaprasza. A my przecie będziemy we dwie i ze starym Jeusiejem. — Zawsze tam ojcu nie warto o tem mówić, bo taki skrupulatny, że nas nie chciał zabrać do Turowicz. Ale tobie się dziwię! jesteś niezależna, feministka, sufrażystka...
— Co ty zawsze napleciesz, Reniu!
— A boisz się rzeczy tak prostej! Zobaczymy, jak mieszka pan Kotowicz — i tyle.
— Dla mnie to robisz, Raniu? — zapytała starsza siostra trochę drwiąco.
— Naturalnie, że dla ciebie — odrzekła Renia,