Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

twieniu? Lepiej chyba łowić słodycz życia, póki się da... i bez ludzkiej krzywdy?
— Poprawne wydanie nauki epikurejskiej — orzekł Kotowicz. — Ale bardzo to pięknie, tylko ja mam w Mińsku parę interesów.
— No, powiedz pan, jakie? Ja w Mińsku jestem jak w domu, mogę pomódz.
— Potrzebny mi naprzykład ktoś do robót cementowych! Chcę mieć posadzkę w łazience.
— Toż u mnie taki pracuje przy schodach! Za dwa dni kończy... przyślę go do Turowicz. Oszczędzi pan koszt jego podróży. No i co dalej potrzebne?
— Szukam dobrego stolarza...
— To pan lepszego w całej Mińszczyźnie nie znajdziesz, jak ten, który jest u mnie na pensyi rocznej. Meble robi na wystawę, umie inkrustować wszystko, co pan pomyślisz! Przyślę go panu zaraz; nie ma teraz u mnie pilnej roboty.
— Bardzo-m panu wdzięczny, ale mam jeszcze czynności, na które pan nie poradzi, pomimo swej nadzwyczajnej sąsiedzkiej uczynności. Muszę taksować las, więc udałem się do technika, który tu mieszka; nazywa się Petryszcze...
— Petryszcze?! — zawołał Sas — łajdak!... to jest nie wiem, jaki on tam, bo go znam za mało, ale widziałem jego robotę. Fuszerka! Są inni lepsi. — A prawdę mam panu powiedzieć? — to ja sam najlepiej znam się na lesie. Co roku drzewo na kubiki sprzedaję, sam obliczam, znam ceny kijowskie i odeskie. — Zapytaj pan, kogo chcesz, czy Sas nie umie cenić i sprzedawać? Przyjadę do Turowicz i ocenię.
— Doprawdy nie wiem, jak mam panu dziękować... Ale przecie nie mogę go tak wyzyskiwać!