Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   211   —

Nie — »to jest maskarada, zapustna swawola...« Niema tu serc z, czasów napoleońskich, niepraktycznych serc ofiarnych, które jednak kiedyś zwyciężę w potomkach... Ale w potomkach żołnierzy poległych, nie we wnukach utytułowanych bankierów, lekkomyślnych dam, egzotycznych krytyków narodu. Umieją się jednak ubierać — to przyznać im trzeba. Noszą dawne stroje i oznaki przebrzmiałych godności z: gustem i tupetem, którego pozazdrościćby im mogła nawet — Comédie française.
Napiszę to o nich — ale tymczasem przypatrzę się, co tu się dziać będzie, bo coraz rośnie podniecenie, które głosy to rozgwarza, to ucisza nagle zaparciem tchu. Ze drzwi sąsiedniego salonu jakiś mundurowy pan wszedł zamaszyście — i wszyscy oniemieli wpół słowa, zastygli, otwartemi usty i oczyma mierząc w te drzwi...
Ale odwrócili się ze wzruszeniem ramion, gniewni na samych siebie, że się zawiedli. To był taki pan, jak oni, przebrany w mundur generalski. Ledwie że raczono z nim się przywitać.
Bo oczywiście — teraz już wiem — oczekują tu przybycia księcia Józefa! Cóżby innego mogła znaczyć ta wielka wystawa orderów, nagich ramion, klejnotów, te wszystkie oczy i usta pełne pożądania. Wódz powstał z pośród nas. — to się nam należało. I należy się nam teraz, aby do nas powrócił... Zaczynałem też rozumieć, że książę się spóźnia. Wszyscy myśleli o tem, jeżeli nie mówili głośno. Może długo się stroi i poprawia usterki, któremi lata przyćmiły urok jego zdobywczy? Bo już nie jest młodzieńcem, a chce nim pozostać aż do końca. Może depesze od Sandomierza, z Galicyi, ba! nawet