Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   94   —

się podjazd grackiego, pierwszy raz tu widzianego wojska. Jeźdźców było ośmiu; dwaj jadący na czele siedzieli na koniach wysokiej krwi, swobodni w siodle, bardzo pozorni. Starszy — oficer — pomimo zakurzonego munduru, miał ten wygląd salonowo-paradny, który nam przechowały przedstuletnie obrazki. Młodszy, wysmukły chłopiec o twarzy rozjaśnionej jakąś wizją awanturniczą, typ miał bardziej nowożytny. Nie nosił oznak żadnej rangi, jechał jednak obok oficera i poufale z nim obcował. Oddział, naogół szary, w czapkach „maciejówkach“, kłusował nie w szyku, malowniczo rozciągnięty po drodze polnej, ale rytmem tak dziarskim i swojskim, że malarz, gdyby go wziął za wzór, dodałby mu na pewno lance z proporczykami i barwy polskich ułanów.
Posuwali się cicho, bez piosenki, jednak i bez ostrożności, bo okolica była, widać, zrekognoskowana i nie przedstawiała niebezpieczeństw. Zresztą na twarzach młodych żołnierzy niktby nie dojrzał troski o niebezpieczeństwo, strzelali raczej spojrzeniami na boki, aby zdybać przy drodze jakąś rozdziawioną gębę chłopa, albo wyiskrzone oczy dziewczyny. Uśmiechali się i trzymali fason bez usterki na wszelki przypadek.
— Pomian! czy to już tu? — zapytał oficer przybocznego towarzysza.
— Jedziemy po ojcowskiej ziemi — odrzekł Pomian Bronek. A przed nami pierwszy nasz folwark. Niedawno strzelałem kaczki tam na stawie — wskazał ręką.
Pokłusowali raźniej, aż na paręset kroków przed