Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   93   —

— Trzeba jednak było — odparł Gimbut, aby ktoś z Polaków rozpoczął walkę z Rosją carów, Rosją Murawjewów...
— A dlaczegóż nie z Prusami Fryderyków, Bismarków i katów Wrześni, z odwiecznymi złodziejami ziem naszych, ze spanoszonym lennikiem, zdrajcą i twórcą rozbiorów Polski? — — Nie, panie dyrektorze! Nawet na tę drugą manifestację zbrojną, dużo rozumniejszą, nie wysłałbym mego syna, bo czasy są zbyt wyrokowe i ogromne, abyśmy pozwalali pohulać naszemu bohaterstwu — tak sobie, ni w pięć, ni w dziewięć, byle mu dać folgę. Patrzy na nas świat, jak się zachowamy w tej wojnie. Jabym wyprawę Kielecką wymazał chętnie z naszych kronik — ukrył — wytłumaczył jako wybryk warjatów — — bo może jakiś przyszły historyk napisać, że pod Grunwaldem był mój przodek Pomian z Linowa, a pod Kielcami — mój syn...
Pani Wela miała łzy w oczach:
— Bądźże, Władeczku, trochę miłosierniejszy dla Bronka. On, jako żołnierz, nie winien.
Linowski spojrzał na żonę i uśmierzył się znacznie:
— Tak — on nie winien — ale ktoś tu winien.
— A może winien tylko okres niewoli, który sprawił, że nasze porywy bohaterskie są desperackie, a nasza droga dotąd niewykreślona — łagodziła pani Wela.
— Wytłumaczyć to można... Ale pochwalić??

∗             ∗

Tegoż dnia pod wieczór do jednego z folwarków inogórskich, położonego najdalej na południe, zbliżał