Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   61   —

strację. — — Ileż to razy było już tak za naszego życia?
Ale optymizm zacnego dyrektora niektórych drażnił, innych rozrzewniał, nie przekonywał nikogo. Złowrogie wieści płynęły zbyt gęsto przez powietrze.
Wpadła nareszcie do szczęśliwego kąta ziemi wieść stanowcza, namacalna, spisana. Pod wieczór zawiadowca wbiegł z papierem w ręku na werendę dworku dyrektorskiego, gdzie radzili wszyscy domownicy zebrani. Gimbut przeczytał papier urzędowy i po chwili ogłosił treść nie dramatycznie, raczej niechętnie:
— No, mamy ogólną mobilizację. — — — Na jutro, na dziesiątą rano każą dostawić wszystkie nasze konie do miasta Końskich.
— Więc wojna! — zawołała panna Czadowska tak radośnie, że aż niektórzy spojrzeli na nią zgorszeni.
— Niekoniecznie — czepiał się jeszcze Gimbut możliwości najlepszej — może próbna mobilizacja? — pogróżka?
Oglądano naprzemian tę kruchą hipotezę, bez wiary.
— Jakto? a ludzi nie powołano? — zapytał Rewiatycki.
— Powołano i ludzi — odrzekł dyrektor z nadąsaniem — toż mówię: ogólna mobilizacja.
— W tem właśnie tragedja! — jęknął cicho Adachna.
— I cóż, panie dyrektorze? — rzekł zawiadowca z odcieniem ironji, jakby chciał powiedzieć: a kto miał rację?
— No cóż! — odparł dość szorstko Gimbut — idziemy do kancelarji.