Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/430

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   428   —

Nowego Światu, zwaliły się stosy ohydnych karykatur dawnych przystrójów kulturalnych mieszkań i sprawiały wrażenie, jakgdyby wszyscy lichwiarze zapragnęli wyprzedać swe plugawe graty, a zastąpić je nakradzionemi przez bolszewików skarbami pałaców polskich na Rusi. Te bowiem splendory polskie wschodnie, tkwiące już całkowicie w rękach żydowskich, nie pokazywały się wcale na rynku warszawskim.
Warszawa, która przed rokiem 1905 była jednem z najweselszych i najwytworniejszych miast w Europie, wyglądała dzisiaj jak opuszczona starożytna osada latyńska, ogarnięta przez miljonowy najazd barbarzyńców. Tym ludziom nowym niepotrzebny był ani artyzm w budowlach, ani wytworność w ubiorze i formach towarzyskich, ani ład i spokój powszechny — te warunki dostojnego myślenia — ani nawet czystość mieszkań i ulicy. — Więc domy odrapane i brudne, nietknięte przez remont od lat wielu, ocieniały ulice wstydliwą żałobą; niektóre waliły się, bo ich właściciele, pozbawieni czynszu dzierżawnego, nie mogli, lub nie chcieli ich naprawiać. Z tegoż powodu nikt nie budował nowych i brak mieszkań stawał się klęską nagminną. Nie widać było wcale porządnych powozów; kursowały szkielety dorożek zaprzężone w szkielety koni; tramwaje oblepione skłębionemi ciałami pasażerów, przypominały tratwy ratunkowe śród powodzi. Niektóre ulice, jak Marszałkowska i jej pobliża, cuchnęły ostro zaduchem spoconego Żyda.
Zdziczenie Warszawy szło na rachunek spustoszeń wojennych. Lecz przecie upłynęło już parę lat pokojowych i wrzało życie. Ludność wzrosła, ulice były