Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/425

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   423   —

— I najlepszych — wiem to. Ale czy nie chciałbyś raczej pisać coś pogodniejszego?... coś... choćby dla mnie? — — Tak nam potrzebny dobry podręcznik historji polskiej porozbiorowej dla szkół średnich!
— Nie potrafiłbym, Zosieńku. Trzeba wewnętrznego spokoju, aby się zdobyć na objektywizm — i to jeszcze historjograficzny.
Urwała się rozmowa, nie pierwsza między nimi tego rodzaju. Po chwili odezwał się Sworski:
— No i cóż z tem mieszkaniem?
— Ach, wcale nieszczególne, zaledwie możliwe — i jeszcze żądają bardzo wysokiego wkupnego — w dolarach! — odrzekła Zofja z wyjątkowem nadąsaniem. — Próbowałam też odzyskać dla nas twoje dawne mieszkanie, z tym ślicznym widokiem na Wisłę, które po prawdzie ci się należy, skoro nigdy nie zostało wymówione. Ale cóż! pan Heine-Zbrucki, dyrektor departamentu w ministerjum Skarbu, ani myśli stamtąd się wynieść.
— Ha! ochrona lokatorów — rzekł Sworski z nietajonym sarkazmem — ustawa ideowa! — Wynik jej w tym wypadku, że ja, pięćdziesięcioletni mieszkaniec Warszawy, nie mam tu miejsca, ale pan Heine-Zbrucki potrzebuje tu mieszkać — i mieszka. Gimbut zna tego Zbruckiego; to Żyd galicyjski, najgorszego gatunku.
Zofja spochmumiała i nie znalazła odpowiedzi, więc Tadeusz dał folgę swej goryczy:
— Zastanów się, Zosieńku, choćby nad tą ochroną lokatorów. — Ograniczyć zdzierstwo kamieniczników — to zrozumiałe. Ale przepisać im pobieranie śmiesznie