Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/345

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   343   —

— Gdzie tam! spokojny... młody... tyle tylko, że był w mundurze i miał „pogony“. — — Oj Jezu, Jezu!
Ruszyło parę osób od stołu jadalnego do okna, aby spojrzeć na wielkie, nieregularne podwórze. Z wyższej części rzucony tam był most ku domowi od ulicy Nikołajewskiej, zbudowanemu znacznie niżej. Pod mostem tworzyła się przepaść paropiętrowa, mroczna, choć mieszkalna i okolona oknami. Ale z mieszkania Łabuńskich nie można było okiem zgruntować tej studni.
Najciekawszy z towarzystwa, Łuba wyszedł, aby zobaczyć. Uspokajano tymczasem wrażliwą Paulinkę, strofując ją, że niepotrzebnie wychodzi z mieszkania.
— Powiedzieli, że bułki są w kooperatywie. Chciałam przynieść — tłumaczyła się zasadnie dziewczyna.
Gdy powrócił Celestyn Łuba, minę miał wzburzoną i tragiczną:
— Leży tam na dnie — opowiadał — twarzą do ziemi, ręce rozkrzyżowane. — Krzyżem leży, jak pokutnik w kościele. — Nie za swoją winę — — i niewiadomo za co ofiara.
Spochmurniały wszystkie oblicza; powiał aż tutaj chłód śmierci, która grasowała zapewne po mieście, gasząc mnóstwo istnień.
Odezwała się Hanka:
— Zastrzelili go chyba nie ci sami, którzy u nas robili rewizję?
— Kto wie? — odrzekł Sworski. — Trudno zgadnąć, co wykona bezwolne narzędzie, gdy nie widać ręki, która niem włada. Ci ludzie działają przez ciężki sen magnetyczny.