Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/232

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   230   —

— Widzę, że, jak Rewiatycki, zaczynasz mnie brać na fundusz — użalił się Celestyn.
— Ee, nie jesteś znów taki bezbronny. Pójdziesz więc ze mną do Hornostajów, czy nie?
— Nie widzę potrzeby... nawet dla tego oglądania, jak mówisz. Już ja ich przejrzałem, tych Hornostajów i Łabuńskich. To żubry.
— Rzadkie okazy. Pierwszy zapewne raz oglądasz je na przyrodzonych legowiskach? Warto im przyjrzeć się lepiej.
— Mówię ci, że już wiem. Oni tak... nastawiają się na człowieka... i robią wielkich panów polskich. A to handlarze — i swoją polskość mają też na sprzedaż.
— Ej, Celestynie, za mało ich znasz, aby sądzić tak kategorycznie. Poznaj lepiej. Sam widzisz: nie cierpiałeś książąt — rozmówiłeś się z jednym i zakochałeś się w nim. Może tak ci się uda i z żubrami.
Ale Celestyna łatwiej było namówić do skoczenia w ogień, niż do ceremonjalnej wizyty. Zatem Sworski sam jeden poszedł po południu do Hornostajów.
Atmosfera mieszkania — we własnym domu — zalecała dobrze talent budowniczego i gust tych, którzy wykończyli wnętrza. Dom — na wsi zwanoby go pałacem — budowany był dla wygody i dla zadowolenia oczu mieszkańców, nie zaś tylko dla wyzyskania miejsca na największą ilość klatek mieszkalnych. Sień i klatka schodowa były jasne, schody nie strome, pokoje znacznej wysokości i harmonijnie rozłożone. Ozdoby ścian i sufitów, niby skromne, a właśnie uwydatnione przez rzadkie rozsianie po dużych powierzchniach. Przez okna parteru przebłyskiwało ogrodowe