Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   20   —

— Dziwna to rasa poeci. Pisze pan wiersze o mnie czy dla mnie, jak słyszę, a we mnie niema tych rysów, które pan tak poetycznie wyogromnia. Anim tak bardzo święta, ani mądra...
— Pa — ani! — wydał stłumiony okrzyk Rewiatycki, oczyma domawiając luby protest i uwielbienie.
Zwrot jasnych oczu Zofji ku poecie zgasił odrazu jego wyraz twarzy zuchwały. Mówiła dalej:
— Co zaś do trzeciego wiersza, to już go pan wysnuł całkowicie z wyobraźni. Jeszcze mnie pan nie zna; gdyby mnie znał, nie napisałby. Niech się pan spyta Tadeusza Sworskiego.
— Ach, Sworski! — jęknął Adachna i zaakcentował maskę rozpaczy.
— Znowu fałszywy kierunek, panie Rewiatycki! Ze Sworskim jesteśmy krewni, mamy wspólne cele, które nas łączą. Wiecie co, panowie? (zmieniła obcesowo rozmowę) — rwijmy jeszcze kwiaty, bo zebraliśmy za mało.
— Niechże mnie choć te kwiaty nagrodzą! — zawołał Adam zagadkowo, bachicznie, z łezką, z goryczką — pragnął bowiem już wybrnąć z nieudanej konwersacji.
A panna Zofja dodała z dobrym uśmiechem:
— Proszę mi jednak przepisać te wiersze. Takie są dźwięczne i wybujałe. — Mogę je mieć u siebie, bo nikt nie uwierzy, że były do mnie pisane.
— Wszelkie rozkazy pani są dla mnie prawem — odrzekł tylko Rewiatycki.
Po chwili zawołała panna Zofja, wskazując ręką: