Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/212

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   210   —

— Spotkałem Rewiatyckiego w paradnym jakimś mundurze. Więc opanował swój wstręt do wojennego rzemiosła?
— Jakie tam wojenne rzemiosło! — machnął ręką Celestyn. — Jest w oddziałach sanitarnych wielkiej księżnej Marji Pawłowny — nawet nie wiem, czy już tam? — bo dzisiaj rodzina carska chowa się po mysich dziurach. Gdzieś... przypisany do Czerwonego Krzyża.
— Zdajesz się mówić o tem powołaniu z niejaką pogardą, Celestynie? Przecie i my byliśmy w Czerwonym Krzyżu.
— W polskim! I jednak coś zrobiliśmy!
— No, raz się udało. Ale Rewiatycki co porabia?
— Co? — hula — kręci się wszędzie — kocha się.
— Ma rację — rzekł Sworski — Kijów do tego stworzony.
— Tak mówisz, Tadeuszu? — Wiesz co? i ja myślałem...
— Kochać się?
— Nie tego... ale że Kijów. Tutaj, żeby nie wojna, byłoby życie.
— Powiedz raczej: gdyby nie rewolucja. — To jest podła rewolucja.
Celestyn nie zaprzeczył, choć miał pewną słabość do rewolucji wogóle, a po tej spodziewał się jeszcze pięknych wyników7. Ale przywykł, że Sworski miał zwykle słuszność, gdy twierdził stanowczo.
Jakakolwiek była rewolucja, wojna szła źle, nawet haniebnie. Wojska poprostu odmawiały wystąpienia do bitwy, rozłaziły się do domów, albo w pułkach urządzały rady żołnierskie, degradując dowódców