Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/159

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   157   —

— Mam zamiar zobaczyć trochę ulicę.
— Zobaczymy ją razem — odrzekli tam ci dwoje.
— Bo już nawet dosyć nagadaliśmy o Żydach. Dzisiaj pierwsza rzecz — wojna.
— Mój drogi! — rzekł Sworski — osiągniemy Polskę dopiero po dwóch zwycięstwach: nad Niemcem i nad Żydem. Trzeba ciągle mieć na oku obie sprawy — są ściśle ze sobą związane.
Wyszli na ulicę. Przez Krakowskie Przedmieście i Nowy Świat dążyli odruchowo w kierunku do placu boju.
Tłumy ludzi na chodnikach były gęste i rozgwarzone. Warszawianin wychodził chętnie na swoje Forum, wydłużone od placu Zygmunta do Trzech Krzyży, nawet gdy powietrze nie było bezpieczne od bomb niemieckich, miotanych z aeroplanów jeszcze kilka dni temu. Dzisiaj nie było aeroplanów; walka nie zawadzała o miasto. Tem więcej wyległo na ulicę publiczności gorączkowo zaciekawionej.
Środek ulicy zajmowały głównie podwody wojskowe i pomocnicze do wojny. Oczy tłumu ścigały zwłaszcza z rozrzewnieniem i zgrozą tramwaje bez ścian, urządzone do przewozu rannych, przesłonięte zgrzebnemi zasłonami, skąd przebłyskała czasem twarz wykrzywiona bólem, albo i znieruchomiona już snem wiecznym. Większe i mniejsze oddziały żołnierzy przechodziły w jednym i drugim kierunku, uznojone i ponure. Jeden oddział zwrócił uwagę panny Czadowskiej:
— Patrzcie! jeńcy niemieccy!
Było ich kilkudziesięciu, maszerujących jeszcze dość buńczucznie, choć ze spuszczonemi oczyma.