Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   153   —

podpułkownik objął komendę — i pułk nie ruszył się z miejsca. Wystrzelano go do połowy.
— To jednak bohaterowie! — zawołała panna Zofja.
— Nie powiedziałbym — skorygował Sworski. — To wzór karności, która tymczasem wychodzi nam na korzyść. Ale bohater musi wiedzieć, za co walczy i naraża życie. Oni zaś czy wiedzą? — — Nie dostrzegłem w nich dotąd poszlak zapału do obrony Rosji, a cóż dopiero Polski!
— Słyszałem cię jednak przemawiającego pochlebnie o armji rosyjskiej — przypomniał Celestyn.
— Mówiłem o jej sile, wynikającej z ogromu, która nam dzisiaj potrzebna. Ale o psychice żołnierza rosyjskiego nie mam jeszcze wyobrażenia. Zobaczymy dopiero, co z niego będzie...
Przynosił tu każdy, co zasłyszał, lub zobaczył. Celestyn, który ciekawiej, niż tam tych dwoje, myszkował po mieście, przynosił też najwięcej anegdot. Opowiedział znowu, że wszedł wczoraj na jeden „drapacz nieba“ przy placu Zbawiciela, do znajomego, posiadającego pokój na najwyższem piętrze, aby obejrzeć stamtąd choć jeden szczegół bitwy, toczącej się pod Warszawą. Nic nie zobaczył — jakiś szybki zwrot półbaterji na horyzoncie — łańcuszek zczepionych mrówek — trochę dymu — nic więcej. Ale nie wiedział, że obserwowanie bitwy jest srogo zabronione.
— Rozumiem teraz, dlaczego zabraniają. Wyobraźcie sobie państwo, stoimy tam w kilka osób i ślepimy przez lornetki. Jak już rzekłem — dekonfitura. Wtem łoskot nad naszemi głowami. — Gdzie? — Najwyż-