Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/132

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   130   —

Widocznie już ktoś uprzątnął z tego pola poległych i rannych, gdyż Tadeusz z Celestynem przez godzinę nie znaleźli nic do roboty dla siebie, a i bliższych sąsiadów widzieli chodzących z pustemi noszami. Jednak pod lasem coraz częstsze ślady krwi na ziemi, padła końskie i różne rozwłóczone odłamki świadczyły nieomylnie o krwawej w tem miejscu walce.
Zniechęceni trochę bezowocnością poszukiwań, zapuścili się w las.
— Postawmy nosze przy pniu sosny; tu je odnajdziemy, jeżeli będzie potrzeba. Proponuję, abyśmy się rozeszli. Idź ty na lewo, Celestynie, ja pójdę na prawo. W razie czego, zwołamy się.
— Dobrze — odrzekł Celestyn — ale ja zabiorę z sobą nosze. Zawsze z niemi człowiek jest... czemś a bez nich — prostym włóczęgą.
— Jak sobie chcesz.
Las był wspaniały. Wstępował pod górę ogromnem wojskiem przybranem w kilka odmian jaskrawych mundurów: ciemnozielone świerki, złotem szamerowane brzozy na białych koniach, dęby na czarnych. Nie wojna to już, rzeź krwawo-szara z zasadzki do zasadzki, lecz jakiś tryumf zwycięski wchodzący na wyżyny w paradzie, z rozwianym przez całe niebo sztandarem przyszłości. Słońce przebiło chmury i spłynęło na las uświetniony.
Po kilku minutach wędrówki samotnej Tadeusz stwierdził, że mniej tu szansów, niż na polu, do znalezienia rannych. Nie spotykał nawet śladów bitwy. W lesie było zato szerzej duszy i myśli nie zahaczały o przyziemny zgiełk zajęć rozlicznych, nie tonęły