Z kanapy zaś, na której leżał, powstał żwawo Ryszard Gałązka w postaci swej zwykłej, umiarkowanej w okrągłości, promiennej energią i ożywieniem.
— Apolcio, jak mamę kocham! Apolcio-delegat! Chodźże w m oje objęcia!
Po uściskach zaczęli się sobie wzajemnie przyglądać pod światło, że to dawno już się nie spotkali.
— Wyglądasz, jak tur dziki, Apolciu. Odmłodniałeś na politycznem piwie, słowo honoru.
— A ty?
Z uwagą zlustrował twarz dawnego, nieco młodszego kompana. Twarz ta w ożywieniu była młoda, zmarszczki nikły w uprzejmych fałdach uśmiechu. Jasne włosy i wąsy nie miały wcale przymieszki siwizny.
— Ty bajeczny jesteś, Rysiu! masz ciągle trzydzieści pięć — sześć lat.
— Bo też i nie wiele więcej.
— No, no — nie mnie opowiadaj.
— Przyjeżdżasz do mnie na tydzień przynajmniej?
— Żartujesz? spieszę się, jak nigdy. Mam mnóstwo zajęć.
— Prawda, prawda. Ale nie jadłeś kolącyi, mam nadzieję?
— Kolacyi nie jadłem.
— Chwałaż Tobie Panie! — Śniegotko, złotko
Strona:Józef Weyssenhoff - Narodziny działacza.djvu/91
Wygląd
Ta strona została przepisana.
— 85 —