Strona:Józef Weyssenhoff - Narodziny działacza.djvu/15

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   9   —

Pan Budzisz mimowolnie rozejrzał się po werendzie, jakby szukał oczu tego kraju, który na niego patrzy i woła. Oczywiście nie mógł natrafić na nic innego, jak na zagadkowe spojrzenie pana Kotulskiego i na imponujący wzrok pana Hyca. Nie chcąc jednak ujść za prostaka, odchrząknął i odpowiedział, chociaż bez zwykłej pogodnej stanowczości:
— W istocie, dobrodzieje moi, czasy są bardzo ciekawe. Każdy powinien... niby jak ten powiada: »czyń każdy w swojem kółku, coć każe Duch Boży...«
— Powiedz pan raczej: co każe duch czasu — odezwał się pan Hyc. A te działania pojedyncze pragniemy skupić, zrzeszyć, zorganizować. Co do tego trzeba się przedewszystkiem porozumieć.
Mówił poważnym basem, w którym dźwięczały hamowane, ale gotowe na rozkaz grzmoty.
— Otóż właśnie — podchwycił pan Kotulski — zrzeszenie, porozumienie — to pierwsze warunki owocnej pracy społecznej. A po ścisłem porozumieniu dopiero, po usunięciu rozstrzelonej inicyatywy, po dokonanej, że tak powiem, centralizacyi pragnień i działań, może powstać ta dzisiaj tak pożądana obywatelska zasada, że nie waham się jej nazwać cnotą społeczną, ta rzecz tak prosta, której jednak nikt, oprócz nas, nie postawił wyraźnie...
Tu pan Kotulski wywody swe zawiesił, pra-