Strona:Józef Weyssenhoff - Narodziny działacza.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   119   —

nawracany mozolnie przez dobroczynnych wysłańców, — ale szermierz kultury w pełnym rynsztunku, wczoraj jeszcze wedeta nieustraszona, dzisiaj — zwycięzca. Tak szlachetna praca uskrzydla najcięższe organizmy.
Pan Wapowski nie mógł tak silnie odczuwać ewolucyi wewnętrznej pana Apolinarego, jak my, którzy go znamy bliżej. Nie był też wolny od osobistych widoków. Wziął więc delegata pod rękę, obrócił i skierował, może nie bez planu, ku sadzawce.
Szli w milczeniu brzegiem cichej wody, której słodkie wyziewy studziły nadmierne upały. Rozbudzone niezwykłemi hasłami ptaki ozwały się z krzaków nadwodnych aprobacyjnem ćwirkaniem. Wrażliwe podobno na apostolstwo ryby wypłynęły ku błyszczącej powierzchni, leżąc tuż pod nią podłużnymi cieniami, aż ujrzawszy z blizka nieznajomego rybaka dusz, uciekały z pluskiem, nieufne, do swych głębokich zagajów.
Żywy spokój wspaniałego zacisza podziałał istotnie na ostudzenie żarliwości pana delegata. Może też wyczerpał zapas swej fakundy. Politycy baraszkowali teraz na odpoczynek.
— Czy lubi pan łowić ryby? — pytał gospodarz.
— Lubiłem. Teraz nie mam czasu.
I znowu szli milcząc, pijąc kojące powietrze.