Strona:Józef Weyssenhoff - Narodziny działacza.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   111   —

— Także, także, pani dobrodziejko — odpowiedział pan Apolinary.
— Tego mi pan nie mówił — wtrącił żywo gospodarz.
— Bośmy się jeszcze nie porozumieli — rozradował się delegat i zatarł ręce, w przebłysku nadziei, że się Wapowski udobrucha i da się namówić.
— Bardzo chętnie mówić jeszcze będę. Przedmiot jest ważny. Gdyby pan chciał przejść się po parku...
Ale pani Wapowska odezwała się bardzo uprzejmie:
— Niechże nas pan nie pozbawia odrazu swego towarzystwa. Na rozmowę osobną macie panowie czas przed obiadem, kiedy my na chwilę znikniemy. Mam nadzieję, że pan zje z nami obiad?
— Jestem już po obiedzie, pani dobrodziejko.
— To wieczerzę, wszystko jedno. Nazywamy to obiadem z miejskiego przyzwyczajenia. Zapewne pan jada także wieczorem około ósmej?
— Jadam co dają i kiedy dają, pani dobrodziejko. Na służbie publicznej, jak na wojnie.
Pan Apolinary odnalazł znowu ton światowca i rozmowa potoczyła się swobodniej.
Nie zboczyła jednak na żadne lekkomyślne manowce, jak w Garbatce. Była tu mniej zabawna i znacznie trudniejsza do prowadzenia. Pani i panny, nawet najmłodsza czternastoletnia, zapa-