Strona:Józef Weyssenhoff - Narodziny działacza.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   110   —

się skaptowało, trzeci się nie daje. Do trzech razy sztuka.
Doszli do placu tenisowego, na którym przerwano teraz partyę. Pod cieniem wielkich klonów pani Wapowska z córkami siedziała przy zastawionym stole.
— Pozwoli pan, że go zapoznam ze swoją rodziną?
— A jakże, chciałem właśnie prosić — odrzekł skwapliwie pan Apolinary.
Pani domu miała włosy ciemne, przyprószone siwizną, które przy gładkiej jeszcze i pięknej twarzy wyglądały, jak pudrowane. Główki panien były dwie jasne, jedna ciemna — i wcale ładne z blizka — zauważył Apolinary — oprócz najstarszej, trochę suchej i kwaśnej.
Przyjęto gościa uprzejmie, częstowano herbatą, ciastkami i owocami. Mimo to pan delegat nie czuł się swobodnym.
— Jakie oni tu mają wszyscy dziwne oczy... Spojrzy które, nawet to ładne czarne, jakby cię brało na egzamin. Czy oni cały dzień myślą, a nigdy się nie bawią?...
Po przedstawieniach i kilku frazesach wstępnych dogadano się wkrótce do tego, że sąsiad czyni objazd powiatu.
— Może w celu przyszłych wyborów? — zapytała pani Wapowska.