Strona:Józef Weyssenhoff - Narodziny działacza.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   105   —

czapkę o stół zamaszyście i rozsiadł się w fotelu z okazałą swobodą.
Wkrótce jednak musiał powstać na powitanie gospodarza, który szedł do gościa krokiem umiarkowanym, bez żadnych zewnętrznych oznak radości, nie mniej jednak uprzejmie. Nosił brodę i okulary. Ubrany był szaro i skromnie, jednak nie tak, jak równość szlachecka ubierać się nakazuje.
— Bardzo mi przyjemnie powitać pana w Wojewodzicach.
Nie dodał: »czemu zawdzięczam fortunny wypadek oglądania?« ale domawiały to oczy jego pytające, zimne i zmęczone, zwłaszcza gdy z nich zrzucił nerwowym ruchem pince-nez.
— Obcy jakiś, zupełnie obcy — myślał pan Apolinary.
Rzekł zaś, gładząc poważnie podbródek:
— Moje uszanowanie. Hm, hm... Powracam z Warszawy, gdzie dzieją się rzeczy doniosłe... powołujące do usług wszystkich obywateli kraju.
— Doprawdy? Ja także wracam z Warszawy.
Delegat pochwycił w lot rozstrzygnięcie pierwszej wątpliwości, czy Wapowski jest, lub nie jest stowarzyszony. Nie jest. Zatem do rzeczy:
— Umyśliliśmy, jak może panu wiadomo, zrzeszyć i zsolidaryzować wszystkie siły rozstrzelone, wszystkie pomysły pojedynczych obywateli i poprowadzić je, niby rzeką, ku lepszej przyszłości.