Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Czy niema sposobu pozbycia się tych zwierząt? może jest dla nich przedział osobny, albo pierwsza klasa dla nas?
Hela wzruszyła tylko ramionami z pewnem zgorszeniem. Oczywiście, nie ja miałem za sobą słuszność, lecz ustrój demokratyczny.
Przybywało coraz więcej osób, a od Steglitz pociąg napełnił się kompletnie. Ta przedostatnia godzina naszej wyprawy była bolesna.
Znacznie też nadąsani na los dojechaliśmy do Berlina i ostrożnie, w pojedynkę, zbiegliśmy ze schodów dworca na ulicę. Nawinął się wolny samochód; wsiedliśmy do niego, poleciwszy zamknąć dach. Hela podała palaczowi nieznany mi adres.
— Dokąd to jedziemy?
— Do miejsca w pobliżu naszego domu. Tak we dwoje nie możemy wysiąść przed drzwiami. Portjera nie jestem pewna.
— Oczywiście — — Ale czy już koniecznie wracać trzeba?
— Chciałby pan więcej?
Zimniejszy ten ton, niby ironiczny, ścisnął mnie za serce. Tak człowiek łatwo przywyka do rozkoszy.
— Ach panno Helu!
— No, bo jakże? — po ulicach włóczyć się nie będziemy samochodem — — pójść do teatru, do porządnej restauracji we dwoje nie możemy — — godzina jest niezbyt późna, dziesiąta, i papy dzisiaj w domu nie będzie. — Cóż, kiedy niema co robić.
Było to przygnębiające, ale prawdziwe.
Nagle Heli zabłysły oczy fosforycznie; zwróciła się do mnie z namiętnym, oschłym szeptem:

85