Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Przez ziemię zamroczoną dochodzić zaczął rosnący grzmot.
— Już pociąg! — wzdrygnęła się Hela.
Linja w tem miejscu zatacza łuk, więc nie widać zdaleka przednich latarni lokomotywy, tylko łoskot żelazny zbliża się, zbliża, jęczą wtórem wyższym szyny, aż nagle z zarośli wyskakuje dymiący potwór z krwawemi oczyma.
Przez dwie jeszcze stacje — dziesięć minut — siedzieliśmy z Helą w pustym przedziale. Tyle było czasu na powiedzenie sobie, gdzie się spotkamy znowu, co z tego wyniknie, na to wszystko, co pierwej już powinno było być omówione. Ale ona nie chciała o tem słyszeć.
— Co tam jutro! dzień nienawistny! taki, jak dzisiejszy nie będzie. Mów mi jeszcze to, co nad wodą — — albo to co na stacji — —
Mówiliśmy więc, mówili, aż do zakrwawienia warg, aż do zaparcia tchu.
— Mów po niemiecku, póki nikogo niema. Mów: Meine Hela, Du, mein Verlangen — —
Ale na drugiej stacji jakaś para ludzi, będących może w podobnych do naszych warunków, zwaliła się hałaśliwie do naszego przedziału. Mężczyzna młody, już gruby, usiadł podciągnąwszy na kolanach nogawice spodni, pokołysał się nasprężynach kanapy:
So!
Kobieta brzydka, w śmiesznym kapeluszu, ubrana w kolorowy worek, śmiała się zalotnie do swego kompana. I poczęli szwargotać, wybuchać śmiechem, jakby nas tu wcale nie było. Taka mię złość porwała na tę parę brutalną, żem się po francusku odezwał do Heli:

84