Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/81

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.




Berlin, 28 czerwca.

Jeżeli kto ma do zagłuszenia w sobie jaki niespokojny ideał, jeżeli go nawiedzają zbyt męcząco sny o poprawie świata w kierunku szlachetniejszego szczęścia ludzkości, — niech przyjeżdża do Berlina. Człowiek, wjechawszy w to królestwo ideałów praktycznych, przystosowywa się instynktowo do ogromnego mechanizmu urządzonego na to, aby każdemu obywatelowi nowy kufel piwa w najlepszym gatunku poszedł na pożytek. Prosit! A gdy miljon przeżuwających obiad i geszeft nosi się w dzień po ulicach w niezliczonych, zawsze obładowanych tramwajach, gdy który grubas drugiego chce pozdrowić, lub pożegnać, czyni to przez nieodmienny pomruk „Mahlzeit“ — pora obiadowa. Niech będzie pochwalony syty brzuch, „realny“ interes, nasze święte „państwo bojaźni bożej!“
Stwierdza się to zaraz po przyjeździe i po zejściu do restauracji hotelowej. Jeżeli kto o czem mówi przy stole, to z pewnością o piwie i o cygarach.
Ich trinke gern mein Glas „Berliner Kind’l“...
„Piję z ochotą moją szklankę Dzieciątka berlińskiego“ — brzmi dosłowne tłumaczenie; nie można w mowie polskiej oddać tej mlaszczącej lubości.
A dopiero dyskusja o gatunku, temperaturze i cenie napoju! A o subtelnych odmianach cygar, które królowie tytoniu, Loeser i Wolff sprzedają w swych stu

69