Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.




Haga, 23 czerwca.

Nie zupełnie taką zastałem Helę, jaką ją sobie przez dni rozłączenia wyobraziłem. Nie zbrzydła przez ten czas — to pewna; ale zajęcie się moją osobą wyraża w sposób nieoczekiwany, przez tak zwaną „piłę“.
Zaraz po powrocie poszedłem do hotelu des Indes, znając godziny i przyzwyczajenia Latzkich. Pora była po śniadaniu krótkiego odpoczynku dla Ekscelencji przed wznowieniem sesji; Hela była przy ojcu.
Latzki zaledwie podniesieniem głosu przy powitaniu zaznaczył radość i przeszedł do rozmowy spokojnej, jakby mnie wczoraj był pożegnał. Hela zaś przywitała mnie bardzo ożywionym, ale satyrycznym uśmiechem, który zrozumiałem dopiero wtedy, gdy papa poszedł na Konferencję, a myśmy swoim zwyczajem mogli pójść, gdzie nam się podobało. Poszliśmy na plac, zwany Pleen.
— Którąż to pan obrał za towarzyszkę podróży — zapytała zaraz Hela — czy tę ogromną, „białego słonia“, czy tę sataniczną, która i na ulicy udaje Loy Fuller?
Były takie dwie kokoty w Hadze.
— Bez przysięgi uwierzy mi pani zapewne, że byłem zupełnie sam w Amsterdamie.
— A dlaczegóż ja nie dowiedziałam się o tym projekcie?

47