Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Rozumiem — odpowiedziałem bez wahania.
— Więc, gdym ci trochę rozjaśnił poglądy ogólne, przejdę do spraw osobistych. Poco tu siedzisz?
— Wybrałem sobie Holandję na miejsce odpoczynku po robocie warszawskiej.
— Holandja to nie tylko Haga. Byłeś w Amsterdamie?
— Mam zamiar tam pojechać.
— A tymczasem siedzisz w Hadze, boś się wdał w najfatalniejsze towarzystwo.
— Latzkich?!
— Przecie to Żydy!
— Gdzież tam! Niemcy, i to polskiego pochodzenia. Sam ich widziałem idących do kościoła ewangelickiego. Nic zresztą żydowskiego w sobie nie mają.
— Owszem, dusze — odrzekł Piast twardo.
Nie spierałem się dalej, bo ten dziwny człowiek zdawał się wszystko wiedzieć w tej chwili.
— Jedź do Amsterdamu. Wielkie centrum zdrowego demokratyzmu, ludzi praktycznych, przemysłowców, marynarzy. Naucz się tam choć czegoś i przewieź do ojczyzny.
Mniej górny ton rozmowy rozluźnił niby kręgi magiczne, w których mnie trzymał ten człowiek. Spróbowałem znowu być trzeźwym:
— Czegóż stryj chce, abym się w parę dni nauczył? Wyrobu porcelany, czy może budowania okrętów?
— Człecze małej wiary! — załamał Piast ręce — nieodrodny synu grzęznącej w miernocie i pesymizmie epoki! To nie przypuszczasz nawet, abyśmy kiedyś potrzebowali własnej porcelany i floty?!
— Porcelany — tak, ale floty?...
— A ja ci powiadam, że ją mieć będziemy. Ty zapewne nie doczekasz, boś kruchy, ale ja dożyję.

39