Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pomnieć, że było się przed chwilą w mrowisku ludzkiem.
Znowu ślady wielkiego, gniotącego przyrodę swym przemożnym pochodem Człowieka. Domek, zgubiony w zieleni, maleńki, dla matki z dzieckiem — ojciec mieszka w puszczy. Ale oto i drugi domek, trzeci — uliczka — osada. — Czy zaczyna się znowu Haga? — Nie. Przez rozwidnione krawędzie boru świta niebo rozmarzone mgłą i w powietrzu czuć sól, jod — wiatr morski.
Nie widać morza, bo je zasłaniają piasczyste żdżary, a na nich rozrzuciło się bezdrzewne, jarmarczne, kąpielowe Scheveningen. Dalej, pomostami wkraczając zapewne w fale, których lewjatanowy oddech już słychać, piętrzy się grupa wysokich, lekkich, powietrznemi galerjami wiązanych gmachów, niby paradno piętrowe okręty zapraszające do morza.
Szybko idę przez tłum znajomy z chromolitografji, rzeźwy, wykąpany, flanelowy — i docieram do granicy, gdzie mnie czeka ono, niezdeptane stopą, jedyne do pełnej rozkoszy. Znam już miejsce, gdzie przystąpić można samotnie do przeciągającej się w rytmie fal Bogini. Zwykle, gdy do niej przystąpię, porywa się mewa w bryzgach opalowych białym płomieniem ku niebu.
Jeszcze jedno niebezpieczeństwo tutejsze — morze! To zdrowie fizyczne, które z niego przez powietrze się leje, ta abstrakcja od ziemnych robót i zabiegów, ta pokusa życia w bezmierze i beztrosce, roztopionego w medytacji o wiecznie powracającej fali — czynią mnie większym niby człowiekiem, ale zimniejszym obywatelem. Gdybym zamieszkał nad morzem, zginąłbym dla pożytku społeczeństwa. Stałbym się ryba-

29