Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/264

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ależ stryju!...
— Tak. — Słowa moje, któreś uchwycił, chowaj. Mało ich usłyszałeś ode mnie bezpośrednio w tych czasach, gdy przemaga ciemność. I mnie duszno, i ja mam zbyt wiele do zniesienia ciężarów, większych, niż twoje, choć ci się twoje wydają nieznośnemi. Tobie, jednostce, stała się krzywda zbawienna. Nam, miljonom, dzieją się krzywdy zabójcze: systematycznie wszczepiają nam w organizm jady. Ale my nie umrzemy, bo Duch Najwyższy prowadzi swój legjon z pośród nas wybrany, prowadzi przez ciemność; a gdy się stanie światło, będziemy w nie obleczeni, jakoby w nową purpurę...
Tak mówi i wybiera się gdzieś ze srogim marsem na czole, z iskrą tak młodą w oczach, że mu jej zazdroszczę.
Czy on bredzi? — — To mi wszystko jedno! Gdy słyszę kochaną jego brednię, wierzę w życie. Gdy wezmę na rozum swój, lub nasz partyjny, nowopolski, postępowo-międzynarodowy — przychodzi mi na myśl w łeb sobie strzelić.
Podczas rozmowy przyszło mi nagle postanowienie:
— Pójdę za stryjem, gdzie mi rozkaże. Może się przydam na co?
Piast ujął się pod boki i wysoką swą, żołnierską postać tak ułożył, jak szef lustrujący rekruta.
— Za wcześnie, synku, jeszcześ nie gotów. Jeszcze masz w mózgu czady twych robót i perfumy twych zapędów. Ja zresztą idę teraz w drogę, w którą cię wziąć nie chcę. — —
Musi wiedzieć?...
Chciałem się upewnić, że go jeszcze zobaczę przed wyjazdem. Odpowiedział wymijająco. Gdym odcho-

252