Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Cięższe jeszcze widuję zmory. Ta nagła oziębłość Heli dla mnie przez ostatnie dni jej pobytu w Warszawie. — — I nigdy już jej pocałunek, nawet zagranicą, nie miał temperatury całkowitego oddania się, jak dawniej.
„Jakie u niej krwawe i ogniste usta!“ — mówił Czcremuchin, który ją także widywał... Cóż on znowu wie o tem? To plugawe zdanie, z rosyjskim akcentem, ze zbereźnym uśmiechem, miga mi przed oczyma, jak przedmiot dotykalny, wstrętny i pożądany zarazem, nienawistnie lubieżny. Ten obraz, ta plama doprowadza mnie do szaleństwa.
Leczę się rozumowaniem — niewiele pomaga. Cała ta ohyda istnieje przecie dopiero w mojej głowie; sam ją sobie wymyśliłem i zbudowałem. Nie mam żadnych dowodów. Tylko milczenie Heli i wiadomość, że ona, bez mojej wiedzy, wezwała Tomiłowa... Ale to wszystko można przecie wytłumaczyć pogodnie...
On jest tam — i nie wraca. Czy on wie, że ja ją kocham? — Dlaczego mu tego nic powiedziałem? Może uszanowałby moje uczucie i moje szczęście? — — A ona przecie, Hela! nasze rozkoszne dni, nasze przysięgi! — — Jednak coś silnego, jak śmierć, mówi mi, że ani jemu, ani jej ufać nie mogę. I ładna pociecha — liczyć na wstrzemięźliwość politycznego przyjaciela (?) i na sumienie kobiety, której nie byłem pierwszym kochankiem! Piękna wogóle rzecz tak się kochać. — — —

∗             ∗

Żem nie pojechał dzisiaj do Berlina, to sprawa panny Zofji. Zastałem ją u Piasta, ciągle jeszcze niezdrowego, który pozwolił mi się znowu odwiedzić na krótko.

233