Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/244

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Czeremuchin nagle rozmarzył się:
— Jakie u niej usta krwawe i ogniste!
— Pan zawsze o tem samem! — wybuchnąłem. — Czy były jakie wiadomości od Tomiłowa?
Spojrzał na mnie uważnie, bez urazy, ale ze szpiclowską ciekawością.
— Były. On wróci zieloną granicą. A panu ta broń tak potrzebna?
— Wszystkim, nie mnie specjalnie.
— Jego wyprawa trudniejsza, niż pana — objaśniał Czeremuchin — on więcej wiezie. Ja tylko żartowałem o parlamentarnych stosunkach... Baronesa osoba w dziele ważna!
— A pan masz pewność — wykrztusiłem — że Tomiłow tam ją widuje?
— Toż pan musisz wiedzieć, panie naczelniku? — wszystko się robi przez Ekscelencję i baronesę. Oni i Łukę Nikitycza wezwali.
O tem pierwszy raz usłyszałem od Czeremuchina. Posiedzenie z nim skróciłem ile się dało, pozostawiając mu pieniądze na zapłatę rachunku i niedopitą butelkę wina.
A Tomiłow i dzisiaj nie wrócił.
Od owego wstydliwego obiadu miejsca sobie znaleźć nie mogę w Warszawie. Prześladują mnie obrazy, które składam w szereg konsekwentny, w ciąg bezecnego romansu.
Ja sam przyprowadziłem niegdyś Tomiłowa do Heli w Warszawie. Podobał jej się odrazu — pamiętam. Potem te jego wizyty niepotrzebne dla sprawy ogólnej, to udawanie eleganta, to pobłażliwe traktowanie przez Helę jego niedźwiedzich manier, ta admiracja dla bohatera, którego pomacano zaledwie szablą czy nahajką na placu Teatralnym — —

232