Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/234

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nawet do tamtej kupy. Wtedy Held zaczął gadać. Ten ci ma gębę! Ale, prawdę powiedzieć: Świnia jest, panie.
Ledwie się nie rozśmiałem, choć mnie paliła ciekawość niepowszednia.
— Więc jakże? Świnia i dobrze gada?
— A właśnie tak jest. — „Widzicie go — gadał — stanął między wami przebrany za robociarza wróg ludu, potomek tej szlachty krowopijców, wróg odwieczny i przyczyna wszystkich nieszczęść naszych! Ludu, robociarze przyszłości, wyrzućcie jego won od siebie, zdrajcę!“ Dłużej mówił, a to na końcu. A tu naraz jak nie huknie na niego ten dziad, to ani zrozumieć, skąd mu taki głos, jak piorun. „Milczeć! — krzyknie — nie ukrzywdzisz mnie swą plugawą mową, ale nie wolno obcym przekupniom na ziemi polskiej radzić ludowi i szczuć go na krew własną i krew ojców!“ Tak coś powiedział, niby niebardzo... ale mnie mrowie przeszło, bo żeby pan sobie wyobraził generała przed frontem — jeszcze nie to.
— I dalej cóż się stało?
— Ano wtedy, jak mówiłem — świnie. Zaczęli strzelać.
— Kto? do kogo?!
— Tam gdzieś od strony Helda i w kupę, gdzie stał stary. Dobrze z dziesięć razy strzelili. Trzech zostało na podłodze.
— Ale ten stary? Mów-że pan prędzej!
— Nie. Stary mocno stał. Zaraz otoczyła go wielka kupa i jak zaczęli naszych brać na łby a prać pięściami... Browningów gawrony nie mieli. Już i Held i inne Izraelity pozmiatały. Pranie poszłoby dalej i nakryliby nas tam wszystkich, żeby znowu ten stary nie huknął komendy! „Rozchodzić się małemi oddziałami! Wojsko

222