Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/233

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nia. Po oddaleniu się o paręset kroków ujrzeliśmy, że oddział wojska i żandarmi opuścili sklepik i pocwałowali dalej. Widocznie znudziła im się daremna rewizja. Teraz my dopiero wyznaliśmy sobie wzajemnie nasze winy.
— A naprawdę skąd to towarzysz idzie? — zapytałem Kulika.
— Byłem na tej hecy.
— Na wiecu? no i cóż?
— Toby godzinę opowiadać. Wyszły kawały!
— Opowiedzcie — przecie między swoimi — —
— Kawały, mówię, nieopisane. Przyszliśmy kupą z Heldem i Krótkim, niby dopilnować postanowienia partji. Ale zwyciężyły huncwoty!
— To jest ci, którzy nie chcieli strajku?
— A któżby? narodowcy, psiawiary! I nie wytrzymaliby, bo nasi byli i z browningami i Held mocno gadał — żeby nie jeden między nimi stary — nie robociarz — szpicel, czy warjat?
Wzruszył parę razy ramionami, jakby otrząsał się od przejmującego a niezrozumiałego wrażenia.
— Któż to był taki?
— Licho go wie! Dziad już, ale silny, w wiejskiej czapce, w płaszczu, mina nie dzisiejsza — — Prawił naturalnie trzy po trzy: że to hańba kłócić się między braćmi i synami jednej ziemi... Ładni mi bracia: narodowcy!
— Ładni bracia i Żydzi! — wtrąciłem.
Zachłysnął się Kulik w opowiadaniu:
— To pan już wie, co się stało na końcu?
— Co mam wiedzieć? Mów-że, towarzysz!
— Od gadania tego dziada przeciwko strajkowi zaczęli i z naszych odzywać się: bo i racja! i przechodzić

221