Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/219

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.




Warszawa, 1 grudnia.

Gdy wieczorem, po zgiełku ulicznym, po nasyceniu uszu zamętem obrad, wracam do domu, do tej pisanej gawędy z samym sobą — i ona mnie już nie uspokaja. Roztrząsam rzeczy zagmatwane i ponure.
Nigdybym nie przypuszczał, że rewolucja rozwinie się w tak jałową i poziomą gmatwaninę. Ani kroku naprzód od owego manifestu! Rząd zaczyna coraz wyraźniej powracać na swe dawne posterunki, my zaś krzyczymy i zabijamy policjantów! My? — straciłem poczucie, co to znaczy: my. — — Nie my przecie rozbijamy sklepy, kradniemy prywatne pieniądze. Przy postępującem wojsku bywają maruderzy i zbójcy — ale nasze siły główne obozują i wiecują, tylko maruderzy są czynni.
Gdyby gwałty i zabójstwa choć trochę posuwały sprawę ludu, gdyby przynajmniej karmiły proletarjat, przemógłbym dreszcz wstrętu. Ale żywią się tym przemysłem kupy hultajstwa, którego my sami musimy się wypierać publicznie. Sam Rajkowski redagował wczorajszy artykuł przeciw rozbojom, wykonywanym przez szajki niezależne od żadnego stronnictwa, złożone z niedorostków z przymieszką obcokrajowców.
Jeżeli Rajkowski już chwieje się w swej bezwzględnej wierze w skuteczność naszych „żywiołowych“ działań,

207