Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ówdzie znów narodowcy, ten sam lud sterany, lecz mocny, pod białym sztandarem i orłem, dążą gdzieś, byle dalej, bijąc w zdumione mury zakazaną wczoraj pieśnią.
Swoi są wszyscy, braćmi wszyscy; z tych samych głębi serc, z tych samych nędzy ukojonych bije ta radość.
Tak się zdawało do wieczora!
I od rana zaraz, gdyby kto nie był upojony, dostrzegłby rodzące się w hymnie zgrzyty. Żydzi kupią się osobno — to wolno — ale nie łączą się nawet z polską partją socjalistyczną, od narodowych zaś sztandarów wyraźnie boczą się, spoglądają ku nim nienawistnie. To wszystko ułoży się jeszcze i skojarzy. Tak wielki mamy przedmiot do wspólnego kochania: wolną przyszłość narodu, ludzkości! Napełnią się serca tem miłowaniem, miejsca w nich zabraknie na partyjne i rasowe wstręty.
To mi nie zawadza, że wystąpiły na czoło miasta takie twarze nędzne a groźne, jak pryszcze wyrzucane na skórę przez śmiertelną gorączkę. To pół mety do ogólnego wyzdrowienia. Niechaj wszystkie nędze i żądze i pragnienia wychyną dzisiaj na zbawcze słońce sprawiedliwości!
Ale cel, towarzysze! nie chybiajmy celu!
Nie poto pękły okowy, abyśmy się żarli między sobą.
Jednak i sam strofować się muszę; żądam rozumu politycznego od całego miasta upojonego świętem — — każdy je rozumie po swojemu, każdy własnym pomysłem święci tę wielką niedzielę wolności.
Lepiej, że zanotuję widziane obrazy, niż te sądy pośpieszne, gdy i ja sam jeszcze niepewny jestem, co snem, a co jawą.

162