Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/159

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.




22 października.

Ranek po tej nocy, do końca nieprzespanej, zobaczylem w mojem mieszkaniu, pierwszy tutaj od dni kilkunastu. Jesień posunęła się przez ten czas, ale bardziej jeszcze postąpił rok polityczny. Czy ku wiośnie? — nie wiem. Jednak wzrosła ogromnie moc ludu, jego zaciętość i odwaga. Ten lud, okuty jeszcze i tratowany, już przeważa. Drwi sobie z ostatniej nędzy, gotów na wszystko, organizuje się żywiołowo. Jeżeli przeżyje — odetchnie; jeżeli zginie — dzieci doczekają.
Ulica jeszcze dziwniejsza za dnia, niż w nocy. Noc zupełnie głuchą w mieście czasem się widziało; takiego dnia — nigdy. Wszystkie sklepy zamknięte, kuchnie Publiczne pogaszone, zupełny brak turkotu kół czyni powietrze lepszym przewodnikiem szmerów. A szmery złowrogie są; rozmowy dźwięczą gorącym szeptem, nikt się nie śmieje; konie tylko stróżów starego porządku szłapią zrzadka po bruku, strzygąc uszami na tę znaczącą ciszę, stropione, jak i jeźdźcy. Piesza porcja także miękka, ugodowa, albo wystraszona. Psi to obowiązek teraz, wojna podjazdowa bez nadziei laurów. A gdy zadudni coś rozgłośnie, to z pewnością wóz aresztancki. Śpieszy niemal w cwał, jakby z obawy przed odsieczą ludu.
O godzinie 8-ej poszedłem do naszego naczelnika, Słonimskiego. O dorożce lub tramwaju nie było nawet

147