Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nemi, chociaż pożyczone są od wiecznie gorejącego ogniska Egoizmu.
— Cóż to za nowy zodjak?
— Odnajdziesz go w mej Teogonji i zrozumiesz. Tymczasem powiem ci przystępniej. Nie wpatrzyłeś się w swój naród, ani w obowiązki względem niego. Polakiem trudniej być, niż obywatelem świata. Myślisz czasem, przez wrodzoną uczciwość, o swoim narodzie, ale żyjesz dla swej rozkoszy osobistej, do której dorabiasz sobie teorje.
— Bardzo stryja przepraszam — pracuję w zarządzie kolei i w literaturze...
— Nienawidzisz swej pracy biurowej, więc to nie praca dla ogółu, tylko sposób wydarcia pensji od społeczeństwa. W literaturze zaś kołyszesz swoje zachcianki i przybierasz je w wiązania słów. Cóż stworzyłeś dotychczas?
— Mam lat trzydzieści...
— To dużo. W twoim wieku Mickiewicz miał już w swych dziełach Dziady i Wallenroda, a Rouget de Lisle stworzył Marsyljankę.
— No, Mickiewicz!... Ale cóż znowu ta Marsyljanka?
— Pieśń żywa, pieśń, która grzeje pokolenia tej samej rasy.
— Zapewne...
— Nie mam dzisiaj czasu mówić o literaturze. Dla mnie tylko czyn istnieje w literaturze. Chcę cię przed czemś ostrzec. Widzisz to miasto?
Przez szybę sklepową wskazywał Berlin jeszcze rojny, ogłaszający się trąbami rozpędzonych samochodów. Trzymał nad nim rękę, jak szpon suchą i groźną.

95