Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/72

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 64 —

glądając się po butach i po ich głębokich śladach w murawie.
— Dwa świętojańskie robaczki były właśnie w tamtem miejscu.
— O psia —! — powstrzymał pan Józef w pół drogi ulubione przekleństwo — a panie chciały do włosów? Znam to, znam! lubi pani Kara paradować, jak Djana, z kawałkiem księżyca na główce — — Nic to, znajdziemy więcej, kiedy się ściemni.
— Gdzież tam! — sprzeczała się Manieczka — pod koniec lipca? — To były dwa ostatnie!
Tymczasem Godziemba i pani Swiderska zrównali się z towarzystwem i wszyscy wzięli udział w śmiechu z powodu wesołej tragedji.
Czemski, jakby przy skoku otrząsnął z siebie ciężką i sztywną zbroję społecznika, poczuł się naraz wesołym i zadowolonym. Powróciła mu niedawna studencka fantazja, ożywiły się oczy wśród śniado zarumienionej twarzy, roztrzęsły się włosy na głowie w wyższe i mniej regularne pasma, zęby z pod ciemnego wąsa raz po raz łowiły blask zorzy wieczornej. Mówił, śmiał się nareszcie, jak młody, niepomny przybranej pozy.
Wtedy Manieczka nabrała przekonania, że trzeba się z Czemskim porozumieć wyraźniej, i, korzystając z chwilowej konstelacji przechadzki, pozostała z nim na końcu pochodu.
— Słyszałam, jak pan przemawiał na zebraniu.
— Słyszała pani?! nie była przecież w sali?
— To moja rzecz, gdzie byłam, ale słyszałam wszystko. I rozumiem pana stanowisko.