Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 61 —

że Czemski, zamiast się obrazić za swego karbowego, zapytał pogodnie:
— To pani zna i włościan okolicznych?
— Dlaczegóżbym ich znać nie miała?
— Bo daleko z wielkiego dworu do chat.
— Parę wiorst, albo kilka kroków. Mamy Wszędzie włościan około siebie.
— Służących.
— Służących i sąsiadów. — Czy pan myśli, że ja nie jestem... postępowa?
— Nie zgadłbym... ale skoro pani zapewnia... — skłonił się Czemski z uśmiechem pobłażliwym.
I zwrócił się do pani Kary, z którą w parze Poszedł naprzód.
A Leśniowolski, jakiś naraz ukontentowany, towarzyszył pannie Bronieckiej, ociągając się coraz bardziej za tamtą parą. Gdy się nieco oddalili, uczynił cichą uwagę:
— Ten pan jest trochę zarozumiały...
— Ma rację — odparła Mańka.
— Jakto?
— Bo tak.
Leśniowolski przymrużył oczy z dystynkcją i, korzystając z wyższości swego wychowania, gładko i uśmierzająco zaczął mówić:
— Tak, on jest ludowcem i ma naturalnie w głowie mnóstwo teoryj o ludzie. Ale żeby stosować je praktycznie, trzeba, tak jak pani i ja; jak my wogóle, szlachta zrośnięta z wsią znać ten lud. Ja na paru folwarkach, które mi rodzice oddali, starałem się zaprowadzić najlepsze stosunki z ludem. Rozszerzyłem ich mieszkania, założyłem ochronkę...