Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 56 —

włościan. Znowu Czemski wyrywał się do wyjazdu pod pozorem, że przywiózł z sobą Kołaczyńskiego, więc nie może go teraz skazywać na powrót piechotą. Zaoponował na to Broniecki.
— Niech bierze waszą bryczkę i odeśle ją do Niespuchy. A moje koniki aż parskają z ochoty do przejażdżki nocą, o chłodku.
Przemówił nagle Jan Godździk, wielki podobno fizyk, ale tak uporczywie kryjący swą mądrość, że ani słowem przy obradach się nie odezwał. Mówił z gruba, staromodnie:
— Po cus to panu brykę zabierać, co? Nie może to Kołacyński zabrać się z wójtem, co jadą sami w półkosku, kiej ten omętra — no!
Nie było rady — musiał Czemski zostać. Został nawet z pewnem zadowoleniem. Chociaż zasadniczo zwyciężony i wrzący protestem przeciw „omotywaniu ludu przez zacofaną szlachtę“ — tak to sobie z przyzwyczajenia formułował — doznawał też przyjemnego wrażenia od promieniejącej tutaj pogody duchowej. — „Ludzie głupi i zaspani zawsze są pogodni“ — probował dowodzić — ale zaprzeczał znów sobie, stwierdzając, że nie głupi jest Broniecki, chociaż wszystko w żart obraca, ani Godziemba; tego „mamuta“, przeciwnika i zwycięscę w dyskusji, mocno nie lubił, lecz nie mógł mu nie przyznać konsekwencji i magnetycznej jakiejś mocy. Zato z innych stron doznał zadowoleń miłości własnej, jakby w nagrodę za porażkę parlamentarną. Leśniowolski, młodzieniec gładki i gdzieś tam, jak zapewniał, w uniwersytecie kształcony, siadł obok Czemskiego przy podwieczorku i zaczął rozmowę o przyszłości socjalizmu w Niemczech.