Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 51 —

tutejszy dziedzic, ile to razy wyznawałem mu się ze swojej tęsknoty, żeby to we wsi mieć dom godny, gdzie stary i młody szedłby we święto, albo w zimowy wieczór nie na pijatykę, nie na karty, jeno na pospólną zabawę uczciwą, czy to gawędę, czy to latarnię, czy posłuchać kogo mądrzejszego. A już kiedy dom taki stawiać, to żeby był wielki i wszelkiej użyteczności pełen; żeby przy nim i ochronka i szkoła, i zebrane książki były; a z drugiej strony niechby był sklep nasz własny; a kółko rolnicze gdzieżbyśmy odprawiali, jeżeli nie tam? Potem, da Bóg, i więcej się znajdzie do roboty w tym domu; żeby tylko mury były obszerne, to i ludzi ochota zbierze i myśli im przyjdą. Tera mówi pan z Niespuchy, że nam plac da u siebie. Jeżeli da, podziękujemy pięknie, weźmiemy. Aleć domu gromadzkiego nie postawimy o półtory wiorsty ode wsi, bo nijakiego użytku by nie miał — — jeszczeby łatem pół biedy, ale zimą ani dziecka tyli świat przez pole nie popędzimy do szkoły, ani dorosły się nie pokwapi. Zdawna my już, ja i moi przyjaciele polityczni, upatrzyli dla tego domu gront pusty Gładochowy, wedle kancelarji gminnej, bez gospodarza próżnujący, a który od Krysztofa Gładocha, tego, co w mieście zamieszkał, można kupić za niewielkie pieniądze. Tam niechby stanął ten dom, toby nade wsią górował, niby nasz ratusz, a wedle niego jest miejsce i na rynek, na sklepy różne, na pocztę własną...
Słuchali wszyscy ze skupioną uwagą i patrzyli w twarz Rykonia, która bladła i natężała się coraz energiczniej; oczy ciskały opalowe iskry. — Ale zmiarkował sam mówca, że wkracza w granice da-