Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/35

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 27 —

woli, mocno, w rozkołysanych na boki pokłonach;; ona zaś szła do pierwszego na czele Jana, lekka i radosna zwiastunka odpoczynku. Już ją spostrzegł i poznał, lecz nie przerwał roboty, tylko skinieniem głowy ją powitał. Dopiero, gdy zbliżyła się na pół pręta, ostatni, potężny pokos srebrnego żyta podesłał jej pod nogi i stanął.
— Dzień dobry, gospodarzu. Przynoszę wam śniadanie z chaty i list od dziedzica ze Sławoszewa.
— Dzień dobry. Za jedno i za drugie dziękuję wam, Magdalena.
Uznojoną dłoń otarł o bieliznę i podał dziewczynie, Z ociekającem potem, całej wygolonej twarzy, oczy mu błyszczały uprzejmie, lecz wyniośle, wargi z pańska rzeźbiły wyrazy. Pan ci to był choć w przemokłej do nitki koszuli, chociaż z kosą w ręce, drżącej od wysiłku. I śmiała dworska dziewczyna spuściła przed nim oczy.
Na zielonym stoku rowu, pod chudym cieniem gruszy, otoczonej tarniną, legli wszyscy na trawie około dużych dwojaków, rozwiniętych z płachty. Okazało się, że zawierają jajecznicę i kwaśne mleko.
— Nie pogardzicie naszą strawą, Magdaleno — rzekł Rykoń.
Zapraszał tak stanowczo, że Magda, choć syta jeszcze po śniadaniu w Sławoszewie, nie śmiała odmówić. A że brakło dla gościa łyżki, Rykoń podał swoją dziewczynie, która zaczerpnęła z garnka mleka i przegryzła chlebem. Mleczny puch otoczył jej czerwone wargi, znacząc miejsce najponętniejsze w twarzy. Poczuła to Magda w roziskrzeniu ciemnych oczu Bembenisty, zwróconych na jej usta, i otarła je śpiesznie odwrotem dłoni.