Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/291

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 283 —

— Jakto? nie wie...? — cicho rzekła Mańka.
— Nie wiem najprzód, czy pani... to jest: jak pani zapatruje się, albo raczej odpowiada... — plątał się Stefan w sieci najpospolitszych wyrazów.
Aż Manieczka zawołała, prawie ze łzami:
— Ach, panie! proszę mnie nie męczyć! Gdzież ta szczerość?! pan wie doskonale, co ja odpowiadam — pan wie oddawna!
— Więc mogę się spodziewać?!
— Możesz, możesz, mój jedyny! — —
Dopiero gdy Stefan rzucił się do kolan ukochanej, ucałował jej ręce — i oczy — i usta — gdy Manieczka zatrwożyła się nagle i znowu „panie“ spróbowała mówić narzeczonemu, — uspokoili się, usiedli blisko obok siebie, trzymając się za ręce.
— Więc co to było? — zapytała — co znaczyły te wahania? — Ach! raz jeszcze przeszkadzała mi ta głupia teorja... to jest nie teorja głupia, tylko ja sam, bom ją źle stosował.
— Opowiedz! — —
Drżenia serc niesytych, ponurość umyłów zaniepokojonych wątpliwością, troski o pomyślność osobistą i ogólną — wszystko, jak wielkie wody Po rozkołysaniu wracające do równowagi, wyrównało się w słońcu.

Z wiosny opieszałej gospodarze wróżyli, że jednak będzie łaskawa na żyto, którego kłosy już Wysypały się włochatą powodzią nad podwyższone łany; źdźbło mocniejsze będzie w kolankach, że wolniej rosło, i żyto nie wylegnie — — teraz tylko cichej pogody na okwit — i słońca, słońca!