Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/289

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 281 —

w domu; tem większa jubilacja z odwiedzin najmilszych druhów.
Doktór odezwał się wreszcie o czemś ważniejszem:
— Tęskniłem dawno do możności owiedzenia szanownego pana; od naszego spotkania w Lublinie nabrało się wiele rzeczy do omówienia, wiele wyrazów serdecznej podzięki... Może mnie pan zechce zaprowadzić do swej pracowni?
— Gdzie chcesz, kochany panie Tomaszu! A młodzi bez nas się obejdą, Stefan i Manieczka pozostali więc sami w dużym salunie. Oboje, choć ludzi odważnych, przejęło drżenie wewnętrzne przed nadchodzącą chwilą, upragnioną, ale tak zaciekawiającą, że nie śmieli jej przyśpieszyć, Stefan wyraził ponownie swą wdzięczność Manieczce za pamięć o nim w więzieniu.
Wzruszyła ramionami, uważając to za rzecz zupełnie naturalną; skręciła do czego innego:
— W tym salonie pierwszy raz pana zobaczyłam.
— Prawda! Ale ja pani nie widziałem. Gdzież była kryjówka?
— O tam — za tamtemi drzwiami jest mój pokój pan siedział w tym kącie salonu i... strasznie nas nienawidził.
— Nigdy! — zaprotestował Stefan serdecznie — jednak radykalnie zmieniłem zdanie od owego czasu. — — Przedewszystkiem nie znałem pani.
— To ja inaczej. Kiedym pana usłyszała po raz pierwszy, odrazu poczułam, że pan chce czegoś dobrego... mojego...