Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/285

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 277 —

mrozie oblizuje się przed drzwiami ciepłego domu. — — A przecie drzwi otwarte!
— Otwarte, tatusiu? czy zupełnie? bez przymusu? — łasiła się Manieczka do ojca wdziękiem jasnych, rozkochanych oczu.
— Uważałaś przecie, jakem go przyjął, Maniuś. A nie wiedziałem jeszcze, jak sobie postąpił z Niespuchą. — Nie — chłopak dzielny i może... może wart ciebie.
— Więc między nami zgoda, tatusiu — jak była zawsze, tak będzie zawsze? prawda? Niech mnie tatuś pobłogosławi.
— Ja tam nie proboszcz... błogosławię cię pocałunkiem — i całem sercem, Manieczki moje! — rozrzewnił się stary, mocno przytulając do wąsów głowę córki i kreśląc jednak drżącym palcem krzyż na jej białem czole.
Przymknęła Mańka oczy.
A potem, całując gorąco szorstką rękę ojca, jeszcze w jego objęciu, dopraszała się ślicznym, kobiecym szeptem:
— Więc niech tatuś nie mówi tak brzydko o nim — tak niechętnie: to szczur, to pies...
— Ależ, dziecino! nie wiesz to. że mi się słowa sypią z gęby, jak je Pan Bóg stworzył?! — —
Ochłonąwszy ze wzruszenia, spojrzał Broniecki przez okno i rzekł:
— Tylko mi markotno trochę dzisiaj, bo podła pogoda.
Jako namiętny rolnik, pan Józef odczuwał bardzo wrażliwie zmiany pogody na swym barometrze moralnym. Nie podobały mu się trzy przymrozki z wiatrem, w kwietniu, tak zwane „wycin-