Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/272

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 264 —

coś cię ponosi? — badał Broniecki, sam rozweselony.
— Nic tak bardzo... Cieszę się, że tatusia widzę.
— Ej-że? — — tak cię nagle tutaj przywiało — ręczę, że mi coś masz do oznajmienia — dopytywał się pan Józef, a uśmiech mu się zmieniał w wyraz twarzy troskliwie ojcowski.
— Parę nowin z Warszawy... — rzekła Mańka, nagle zarumieniona.
— Poczekaj! to zgaduję — pewno pana Stefana puszczono z klateczki?
— A no, tak... myślałam, że tatuś wie... Nie był jeszcze w Sławoszewie?
— Ani w Niespusze. Dziś rano miałem stamtąd wiadomości.
— Dokądże pojechał?
— Jakże ja to mam wiedzieć? — zastanów się córuś. — — Może ci bajkę powiedziano?
— Nie, nie. Przedwczoraj go wypuszczono, nocował w hotelu Europejskim i rano wyjechał na kolej — myślałam, że do Niespuchy.
— Proszę, proszę — co za wywiady! Reportera posłałaś, czy detektywa?
— Wszystko ciocia Obichowska, tatusiu. Szkoda tylko, że o jeden dzień zapóźno się dowiedziała, boby go pewno do nas zaprosiła. Ta złota ciocia! — wszystkiego mu zapomniała, nawet tego żartu o byczej głowie w jej herbie... Ciągłe deptała za jego uwolnieniem.
— Ale po uwolnieniu gdzieś prysnął — — no, może do ojca?