Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/265

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 257 —

— Bo już nie wiem — szlochała Olczakówna — tacyście ze mną, jak ksiądz — — alboście gdzieś po świecie z jakąś kobietą zmówieni?
— Nie, Magduś, z żadną — odpowiedział Rykoń szybko i stanowczo.
Pocieszyła się znacznie Magda, ale nie wiedziała, jak tu znowu zacząć, aby wybadać Jana, Sam Rykoń, czując rozmiłowanie dziewczyny, zechciał jej nareszcie objaśnić swe postanowienie:
— Pamiętacie, Magdusia, na okrężnem m ówiłem wam, że mi nie wolno się żenić?
— Oj, pamiętam każde słóweczko! Ale nie rozumiem.
— Widzicie, jest tak: robót na siebie przyjąłem siła i odpowiedzialnych. Zanim ich nie skończę, nie chcę się z kobietą wodzić, bo to niby pomoc, mówią, ale poprawdzie tylko zasypianie społecznych obowiązków.
— Więc odkładacie sobie postanowienie aż do skończenia tego domu? — zapytała Magda.
— I temu, i wielu innym sprawom trzeba mi leszcze podołać — odrzekł Rykoń — trzeba ten cały naród sąsiedzki i okoliczny do wysokości jego przeznaczeń podwyższyć, nie — żeby odstawał za innymi i w ciemności tej pleśniał, co go w niedolę byle komu podaje.
Przez połowę tylko zrozumiała Olczakówna.
— Pięknie to — rzekła — ale żeby każdy, co ma tam coś robić dla gromady, nie chciał żony brać, toby rychło gromada wymarła.
— Każdy, to każdy — rzekł wyniośle Rykoń — a ja jeden jestem osobny, któremu Pan Bóg dał większe rozumienie i więcej zrobić kazał.