Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 205 —

— Jedź ze mną do Lublina, Rozalko; zaprowadzę cię do doktora i pokażę te wszystkie patenty, szable, mundury.
— A dajże mi pokój! co mnie to obchodzi?
— To dlaczegóż postponujesz zacnego doktora, mego przyjaciela?
— Nie postponuję. Znam tylko jego syna, który ma dziwne maniery. Wyobraź sobie, że na którymś czwartku, zobaczywszy na srebrze herb nasz, Wieniawę, z głową byka w tarczy, zapytał, czyśmy to dostali za wzorową oborę! Zosi bardzo się to nie podobało.
— Ależ nie tak było, cioteczko! — zawołała Mańka. — Powiedz, Zosiu, że nie tak — —
— Nie pamiętam — odrzekła Zosia, wzruszając ramionami.
— Studenckie figle! — łagodził Broniecki — trochę nawet za dziecinne dla pana Stefana. Za figle też w kozie siedzi.
— Tatusiu! przecie za oświatę ludową!
— Daj mi gadać, Maniuś! Nie zrobię krzywdy żadnemu Czemskiemu. Chciałbym, owszem, wydobyć pana Stefana z pod klucza.
Manieczka umilkła, a pan Józef ujął wypielęgnowaną rączkę pani Rozalji i mówił:
— Siostrunia jest anielską istotą — sama nam dopomoże do uwolnienia Stefana Czemskiego.
— Ja?!... nie widzę, jakim sposobem?
— Znasz księcia Dołgorukiego...
— Bardzo mało. — — Ale poczekajcie! znam ledną damę wpływową...
Spojrzeli wszyscy przyjaźnie na panią Rozalię, która odrazu zapomniała o swej niechęci do