Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 121 —

z uszanowaniem, odzywał się z głosem doradczym tylko wtedy, gdy go o to proszono.
Płynęły sprawy za sprawami, a porządek dzienny nie zdawał się bliskim wyczerpania. Czemski czuł już pewne znużenie, a zarazem ogarniał niepokój: gdyby, po ukończeniu obrad, przyszło komu do głowy zapytać go, czem on się zajmuje i co zrobił dla społeczeństwa, choćby w dzielnie uświadomienia ludu? — — Napisał kilka artykułów bez widomego skutku; uczestniczył w obradach, jakich uczonych, a górnych, a obiecujących! — — Nosił się z wielkiemi projektami — pragnął szczerze dobra kraju, w którym się urodził — znał wiele pięknych teoryj — ale w szkole życia, niedawno rozpoczętej, nauczono go dopiero nienawidzieć przeciwników postępu — — Czy to ci, których ma tu przed oczyma?? — —
Przerwano wreszcie obrady. Więc zakołysało się i ruszyło z miejsc zgromadzenie. Dopiero Czemski przywitał się ze znajomymi, a najskwapliwiej z Bronieckim, który wychodził z sali, prostując energicznie ścierpłe kończyny. Szepnął do Stefana przyjaźnie i jowialnie:
— No, umieją tu siedzieć, panie Stefanie! Codzień sesja, komisja, kółko — — kręćka we łbie można dostać! Ale pszczółki robocze, przyznać im trzeba — każda siedzi w swej chałupce ciasno, a jaki plastr miodu razem budują! — palce lizać!
— Czy tylko plastrów nie układają w odwieczne ramki? — poczuł się w obowiązku nadmienić Czemski.
— A pan jak chciałeś? Żeby miód robili w dziurach ziemnych, jak osy?